Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Hołota 01.pdf/013

Ta strona została uwierzytelniona.

Dziedzic grosza nie chciał poświęcić na żadną restauracyę, Wicuś więc o własnych siłach dosyć porządne dwa pokoiki gościnne wysztyftował. Posprawiał do nich okna większe, mebelki bejcowane, i starał się o czyste ich utrzymanie.
Gwoli przejezdnym zawiesił w nich nawet firaneczki, postawił doniczki z kwiatami, aby do zajechania kusiły, uśmiechając się z za szyb. O ile Zielona Buda była zresztą niepozorna, tak słynęła z tego, że w niej goście wszelką znaleźć mogli wygodę.
Wicuś doskonale rozumiał i przeczuwał wymagania ludzi, do wygódek i pieszczot nawykłych.
Była to intuicya artysty w swoim rodzaju, gdyż świat, w którym się obracał, nauczyć go tego nie mógł. Darł za wszystko, ale zaopatrywał się w napoje, herbatę, tytuń, przekąski, cukier w najlepszym gatunku. Każdy od niego odjeżdżał, stękając na ceny, nikt nic nie mógł zarzucić ani jadłu, ani napojowi i usłudze.
W potrzebie Kuternoga podawał, służył sam, co mu nastręczało zręczność do rozmowy z podróżnemi, której łaknął wielce, będąc wszystkiego ciekawym nad miarę. Jak są ludzie, co na drodze i po podłogach sznurki zbierają i pogięte szpilki zatykają sobie za suknię, tak on najbłahszą napozór wiadomostkę chował w jakąś pamięci komórkę, pewny, że ona się kiedyś na coś przydać może. Nieraz się to sprawdziło.
Podsłuchać, dowiedzieć się rad był wszystkiego, jednem słowem, człowiek był ciekawy. Ludzie z nim częściej obcujący, doświadczywszy jak z nich zręcznie dobywał czego chciał, tchórzyli przed nim, nie śmiejąc prawie ust otworzyć, bo ich, jak to mówią, za język łapał.
O ile Wicuś żwawy był i kręcący się, o tyle żona je-