Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Hołota 02.pdf/016

Ta strona została uwierzytelniona.

Namyślił się stary i zimno dodał jak dla zbycia się.
— Pan Bóg.
Starościc się rozśmiał.
— Wyśmienity! jak Boga kocham! — zawołał. — Ja nie będę tago taił, ja tu umyślnie za tem przyjechałem...
— A! — szepnął Zarzecki.
— Tak jest — tak. Ale — chodź acan od tych drzwi, pójdziemy do okna, mamy do pomówienia z sobą.
Zarzecki leniwie i niechętnie, powolnym krokiem powlókł się do wskazanego kąta, między dwoma oknami. Starościc mu drogę zastąpił sobą do odwrotu. Coś niby sobie przypomniawszy, spytał poufale.
— Kieliszek starki! Mam Białorusinkę! hę?
Na twarzy pana Jakóba walkę było widać i wahanie. Starki białoruskiej poprobować chciało mu się, a lękał się zarazem, bo parę kieliszków wychylił już w drodze, a głowę miał coraz słabszą, jak wszyscy co trunku nadużywali.
— Jak oliwa dodał starościc. To ci nie zaszkodzi.
I już nie pytając pan Szumiński, pęk kluczyków dobywszy z pod poły, doszedł do starego sepecika stojącego na stole, otworzył go, lampeczkę nalał i własnoręcznie przyniósł ją Zarzeckiemu. Pokusa była nad siły, oczy mu się uśmiechały, ukłonił się, wziął lampkę w ręce drżące i wychylił.
— A co? — spytał starościc.
— Doskonała! — kaszląc rzekł Zarzecki.
— Takiej wy tu nie macie! — dodał Starościc, i nie będziecie jej mieli. To jest kordyał. Ja stary nią moje siły pokrzepiam. Taki kieliszek, mosanie, to rok życia.
Postawił lampkę, powąchawszy.