Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Hołota 02.pdf/021

Ta strona została uwierzytelniona.

dobył się z kąta na środek pokoju, czapką skłonił się i chciał wyjść.
— Czekajże! — krzyknął starościc.
— Co jaśnie pan każe?
Szumiński w istocie niebardzo wiedział co dalej ma czynić, zdało mu się że się wziął za szparko, chciał się cofnąć i rzecz rozpocząć na nowo.
— Nie masz się czego perzyć! — rzekł Szumiński, a do domu pewnie ci nie pilno. Pogadamy...
Ja chcę być u Manczyńskich?
Spojrzał, Zarzecki nie wstrzymywał i nie przeczył.
— Jejmości nie znam. Co tam za dom?
Z podoka popatrzał Zarzecki.
— Pański, — rzekł — pani z domu księżniczka, to jaśnie pan wie, wszystko po książęcemu.
— A w kasie? — spytał stary.
Pan Jakób się uśmiechnął.
— Nie wiem, — odezwał się, — musi być grosz, kiedy mnie za moje nędzne dożywocie chcieli dać tysiąc rubli.
— Cóż to? zbywasz się go?
— Nie — oni się mnie chcą zbyć, — dodał pan Jakób.
— A co z sobą robić myślisz?
— Nie wiem, bo i kupno podobno nie przyjdzie do skutku, — począł zagadując Zarzecki.
— Dla czego?
— To tam mała rzecz. Ci co się wzięli mi łaskę robić i faktorowali, pono tysiąc dwieście mieli nadzieję dostać i chcieli abym ich z tyla kwitował, a brał tysiąc.