Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Hołota 02.pdf/037

Ta strona została uwierzytelniona.

— Czy to próba?
— Tak jest.
— Ani złe, ani dobre, mierne, nieokreślone — odezwał się Zygmunt. Gdy mówi przekonywa mnie i pociąga, gdy na niego patrzę — lękam się.
— To dowodzi że twoje oczy daleko są mniej od uszu popsute, — poczęła Lucia.— Ja go znam z miasta. Powiem ci jasno, nudził mnie, męczył, bo mu się zdawało że taka jak ja artystka potrzebująca protekcyi, poparcia, gotowa rzucić się w objęcia brabiego, aby — zrobić karyerę!
Ty wiesz jak ja karyerę rozumiem, jak się brzydzę wszelką robotą sławy. Gdybym kochała, Zygmuncie mój, otwarcie ci mówię, mogłabym o wszystkiem zapomnieć, ale zimno się zabrukać dla karyery, nigdy!
— Hrabia więc nie był, jak mi mówił, wielbicielem talentu samego, ale i twej ślicznej osóbki! — zawołał Zygmuś. — Miałem go o to w podejrzeniu!
Lucia minkę zrobiła pogardliwą.
— Daj mi z nim pokój. Czuję od niego fałsz i stęchliznę! pfe!
Przeszła po pustej izbie, jakby chciała przykre otrząsnąć wrażenie.
— Wiesz z czem przyjechałem, — począł Zygmuś, siadając ostrożnie na krzesełku, które zapiszczało pod nim. — Oto — w czasie mojej bytności, nadszedł list z Żabiego.
— Z Żabiego? od kogo?
— Od pięknej pani, — mówił brat, na którą ty się tak gniewasz że mi nie pozwalasz nazywać ją piękną.
Lucia wzdrygnęła się.
— Okazuje się, — ciągnął dalej Zygmunt, — że hrabia