Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Hołota 02.pdf/043

Ta strona została uwierzytelniona.

Wszystko co było na stole, cokolwiek mu zaproponowano, starościc przyjmował, a na przysuniętym talerzu nie pozostawiał nawet tego obowiązkowego kawałeczka, który grzeczni ludzie na pamiątkę zwykli porzucać.
P. Onufry, umiejący też jeść wcale nieźle, zazdrościł, służba admirowała, niemiec guwerner był w obawie, aby potem lekarz nie był potrzebny.
Silono się zabawiać starego, ale jak talerze przyjmował ochotnie, tak rozmowę obojętnie. Można go było posądzić, że wielu pięknych rzeczy nie słyszał.
Po herbacie, ponieważ apartament gościnny dla dostojnego pana był przygotowany, wykadzony, i opatrzony we wszystko do czego on nie nawykł i nie potrzebował, na ucho zaproponował p. Onufry, że możeby dziadunio chciał chwilkę spocząć przed wieczerzą.
Zgodził się na to p. Szumiński, przyjął podaną z uszanowaniem rękę gospodarza i poszli.
Tu z butelką piwa w przedpokoju znaleźli gaszącego pragnienie starego sługę, co uśmiech na twarz gościa wywołało. Rad był, że mu się przed dalszą podróżą odkarmi służba.
W saloniku siedli na rozmowę, p. Onufry podsunął stołeczek pod nogi.
Nadskakując tak dziaduniowi, mówił sobie, iż się poświęca dla dzieci. Czego się to dla ich miłości nie zrobi! Po obfitym podwieczorku starościc swym zwyczajem dobył bombonierki wytartej i pokrzepił się parą pastylkami miętowemi, których woń rozeszła się po pokoju.
— Cóż się stało ze starym dworem, w którym żyła nieboszczka? czy egzystuje? zapytał starościc.
Pytanie było kłopotliwe, nie chciał się przyznać starościcowi p. Onufry, że go z kretesem obalono, poszukując