Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Hołota 02.pdf/078

Ta strona została uwierzytelniona.

Nie zraziło ją to wcale, umieściła się tylko w jak najskromniejszym lokalu, rozrachowawszy, że długiego czasu potrzebować będzie dla wywalczenia stanowiska. Męztwo jej miało ten przymiot najrzadszy, iż fiziognomią obdarzone było wesołą. Nawet w najprzykrzejszych życia chwilach nie opuszczała ją odwaga pogodna. Nie gniewała się ani na losy ani na ludzi, była przygotowaną na wszystko, na więcej może niż to co ją spotkać miało.
Śliczna jej twarzyczka, choć nigdy nie śmiała się dziecinnie, nie marszczyła się też niczem. Wyższość jaką w sobie czuła, czyniła ją mniej drażliwą na drobne ukłucia, na które nie odpowiadała nawet. W ostateczności zaś gdy potrzebowała się bronić, czyniła to z otwartością i odwagą, z jaką widzieliśmy ją przyjmującą hrabiego i starościca.
Artyści tuzinkowi, choć dobrze wiedzieli o jej pochodzeniu, bo się z niem nie kryła i głośno opowiadała że była córką oficyalisty — wyrzucali jej ton arystokratyczny.
Miała go może w istocie, lecz płynął z tej wyższości ducha, która prawdziwą arystokracyę stanowi.
Już na wyjezdnem do Warszawy, pan hrabia Zamiński, który starał się napróżno zatrzymać pannę Anielę w okolicy, chcąc dla niej tu wyszukać zajęcie, dość smutny przybył pożegnać artystkę.
— Pani nas opuszcza! — rzekł wzdychając.
— Z wielkim smutkiem, — odparła trochę ironicznie — lecz — woła mnie moje przeznaczenie.
— Do Warszawy?
— Prawdziwie, nie wiem. Naprzód do Warszawy, a potem, choćby do Bombay i Kalkutty...
— W Warszawie panią zatrzymają, a ja będę tak szczęśliwy że tam ją znajdę zimą.
Lucia spojrzała nań chłodno.