Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Jaszka Orfanem zwanego żywota i spraw pamiętnik 01.djvu/011

Ta strona została uwierzytelniona.

łacze i olbrzymy bywają, którym Pan Bóg daje zimną krew, gdy małym i słabszym kipi ona w żyłach. Mówił mało, śmiał się rzadko, jadł dużo, pił chętnie.
Mieszkali Gajdysowie we dworze pod zamkiem dolnym u furty, od której klucz miał dozorca, tak że zrana wstawszy, mógł zaraz do stajen przejść, od których nawet rżenie koni po nocach nieraz słychać było. Domostwo choć drewniane wygodne było i zaciszne, a że Gajdys żołd miał dobry, przy czem zboże, sukno, płótno i skóry mu ze skarbu co rok wydzielano, a podarki częste się trafiały — działo się więc im dobrze.
Krom mnie mieli Gajdysowie tylko o parę lat starszą córeczkę Marychnę. Jam też zwał się ich własnem dzieckiem, a nie mogę powiedzieć, tylko że Sonka tak się zemną obchodziła, takie dla mnie serce miała, jakbym w istocie był jej synem.
Później się to dopiero okazało, że Gajdysowie przez miłosierdzie mnie wzięli i jak dziecko własne hodowali, bo snadź rodzice moi przyznać się do mnie czy nie mogli, czy nie chcieli. Nie będę ich sądził ani im tego wyrzucał.
Wychowywałem się więc zprosta, nie nawykając do pieszczot i wykwintów żadnych — na chlebie razowym, mleku i kluskach, ni też do zbytku od chłodu i słoty strzeżony, za co Panu Bogu dziękuję, bo później mi niejeden trud, niewygodę, niedostatek łatwiej było znosić, zawczasu się obywszy z niemi.
Ale niezawsze jednakowo bywało. Powszednich dni Gajdysowie tak się ze mną, jak z Marychną obchodzili, a niekiedy zjawiły się dla mnie jakby świąteczne i słoneczne doby.
Nadchodziły one niespodzianie, gdy w różnych porach we dworku się zjawiała nagle kobieta młoda, cała szatami otulona, z twarzą osłoniętą, którą gdy odkryła, oblicze się ukazywało dziwnej piękności