Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Jaszka Orfanem zwanego żywota i spraw pamiętnik 01.djvu/014

Ta strona została uwierzytelniona.

Do dziś też dnia ostał się on cudem na piersiach moich.
Długi potem czas nie widziałem jej wcale, a gdym się o nią tęsknie dopytywał, Sonka mi odpowiadała, że odjechała daleko i nikt nie wie, kiedy znowu przybyć będzie mogła.
Rosłem tak dziko, jak one pokrzywy i łopuchy pod płotem i pospolita dziatwa wiejska i miejska, zabawiając się z rówieśnikami, ich językiem mówiąc i obyczaje przyjmując.
Do kościoła zamkowego stara Gajdysowa mnie i Marychnę czasami tylko na święta prowadziła, a we dni powszednie, choć niedaleko do niego było — boso i w koszulinach nie ważyliśmy się. Nauczono nas tylko żegnać się, pacierza trochę, i gdy księdza spotkamy, w rękę go całować.
Małym jeszcze byłem, gdy — pamiętam, jak się dnia jednego strasznie zawieruszyło na zamku i w mieście, bo strach jakiś poszedł po ludziach, że nam naszego Wielkiego księdza Polacy chcą sobie odebrać na króla. Jednak do tego nie przyszło na razie i Kaźmirz w Wilnie pozostał. Odjeżdżał tylko parę razy, ale powracał wprędce. Utkwiło mi to w pamięci, bo gdy wyjeżdżał, ludzie go przeprowadzali, a powracającego witali z radością wielką, jak ojca, choć młody bardzo był.
Potem nagle w zamku się zrobiło pusto. Gajdys około stajen nie miał tak dalece co robić, bo w nich mało co koni zostało. Siadywał w domu a biedował, bo na próżniactwo skazany był.
Znowu lat kilka tak upłynęło. Pani owa, o której dobrze pamiętałem i dopytywałem o nią — bardzo rzadko i na krótko się pokazywała u Gajdysów. Nie zapominała jednak o mnie, bo Sonka z odzieży, obuwia coś nowego mi dając, powiadała, że to wszystko miałem z jej łaski.
Jednego dnia Sonka stara, która cały dzień chodziła posępna mrucząc sama do siebie i wzdychając,