Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Jaszka Orfanem zwanego żywota i spraw pamiętnik 01.djvu/015

Ta strona została uwierzytelniona.

jak miała we zwyczaju, gdy jej co dolegało, siadłszy wieczorem na ławie przy piecu, do siebie mi przyjść kazała. Pogłaskała mnie i pocałowała, bo miała macierzyńskie dla mnie serce, i zaczęła coś mówić, czego w początku zrozumieć nie mogłem, zapowiadając mi, że w końcu trzeba będzie mi gdzieindziej jechać i Gajdysów opuścić.
Rozpłakałem się mocno, wołając, że nie chcę i nie dam się ztąd wziąć nikomu. Stara mnie uściskała i uspokoiła, więcej już nie chcąc mówić nic... Utkwiła mi groźba ta w pamięci i strach ogarnął, ale przeszedł wkrótce, gdy potem nie zmieniło się nic i przez czas dosyć długi mowy o tem nie było.
Naraz jednego dnia Sonka nic mi już nie powiadając, zabrała się do mycia i czesania od rana, przyodziała mnie jak na święto, choć dzień był powszedni, i na zapytanie, co to znaczyć miało, oznajmiła, że z Gajdysem mi pójść pozwoli patrzeć jak Kaźmirz, który już królem był, ale oni go tu zawsze Wielkim księdzem nazywali, do Trok na łowy jechać będzie.
Nauczyła mnie, ażebym, gdy nade drogą, którą ma przejeżdżać, staniemy — jak tylko ujrzę orszak pański, zaraz czapkę zdjął, a gdy się przybliży, głową do ziemi przypadł pokłonem.
Ciekawy byłem, jak każde dziecko, więc gdy potem Gajdys mnie za rękę wziął prowadzić, choć się trochę obawiałem, szedłem rad zobaczyć tego Wielkiego księdza, którego tylko zdaleka widywałem, bo my dzieci uciekaliśmy i kryliśmy się przed obcymi... Powiadano nam, że przed niemi ludzie jadą przodem z biczyskami, którzy gawiedź i dzieci precz smagają.
Dnia tego, choć srary jestem i mógłby mi był wyjść z pamięci, nie zapomniałem dotąd, a stoi on tak żywo przed oczyma mojemi, jakbym go wczoraj oglądał... Staliśmy nade drogą u zamkowej bramy, a było nas ludu dosyć. Gajdys przecie tak siebie