Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Jaszka Orfanem zwanego żywota i spraw pamiętnik 01.djvu/030

Ta strona została uwierzytelniona.

w Częstochowie, rady Gajdysowej — nie wiedziałem co począć. Łzy mi w oczach stanęły.
Gdybym był słuchał pierwszego popędu, pewniebym wpadł do izby i rzucił się do tej kobiety. Lecz, nuż mnie oczy zwodziły? nuż to nie ona była? a inna do niej podobna?
Mówiło mi serce, że to nie mogło być, żem się nie mylił, a jednak obawiałem się.
Stałem u okna jakbym w ziemię wrosnął, nie mogąc ni odejść, ni oczów odwrócić, choć twarzy już nie widziałem. Teraz głos jej do mnie dochodził, a ten potwierdzał jeszcze, że ona była, nie inna, bo mi brzmiał znajomym, serdecznym dźwiękiem.
Tak, był to głos tenci sam, choć inny razem, ostrzejszy, dumniejszy, surowszy, a jam go pamiętał miękkim, łagodnym i załzawionym.
Nie wiem jak długobym był u tego okna pozostał, gdyby nagle silna dłoń nie chwyciła mnie za kark i nie rzuciła precz na gościniec, tak, że o mało twarzą na ziemię nie padłem.
Krzyk mi się z ust wyrwał, i nie wiem czy znużenie podróżą, wzruszenie, uderzenie to, czy inna jaka przyczyna o mdłość mnie przyprawiła. Pamiętam, że ręce wyciągnąwszy, zachwiałem się, w oczach mi się zaćmiło i już nie wiem co się stało ze mną.
Poczułem potem chłód na twarzy, a gdym powieki podniósł, postrzegłem światło łuczywa nad sobą i pochylone dwie twarze niewieście, które mi się przypatrywały. Do koła stała gawiedź dworska, opowiadając jak mnie u okna złapała.
Mnie nic to wszystko nie obchodziło, bom oczy miał wlepione w tę, w której matkę poznałem. Schylona była nademną, brwi ciemne miała groźno ściągnięto i usta zapadłe, wyraz niemal gniewu i strachu na twarzy.
Gdy mnie omdlałego cucono i rozpinano, krzyżyk, który na szyi nosiłem, dobył się na wierzch, a ja w obawie, aby go nie stracić, sięgnąłem ręką po nie-