Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Jaszka Orfanem zwanego żywota i spraw pamiętnik 01.djvu/049

Ta strona została uwierzytelniona.

jak gdyby szczególną opieką ks. Jana osłaniał. Nieraz na burzę się zbierało, nieraz obłąkać się mogliśmy, a i zbójectwa po drogach było dosyć, wszystko nas pomijało. Stawaliśmy zawsze w porę po klasztorach na noclegi, nigdzie nas nie odepchnięto.
Za górami już pielgrzymów się spotykało dosyć, ale ks. Jan wolał iść samotnie.
Tu, choć z Krakowa wyszliśmy chłodną wiosną, zaskoczyły nas skwary okrutne, tak, że we dnie prawie iść nie było podobna. Szliśmy więc wieczorami i rankami. Lato było najśliczniejsze, a dla mnie dziwem tu wszystko, bo nie było prawie trawy, drzewa, kwiatu podobnego do naszych. Rajem się to wydawało, chociaż słońce paliło jak w piekle.
Ostatnich dni, gdyśmy do Rzymu się zbliżali, którego wcale nigdzie widać nie było — zaskoczyło nas suche wiatrzysko, przy ołowianem niebie, z tumanami kurzu takiemi na pustyni, iż mnie poraz pierwszy strach ogarnął.
W górach nieraz trwoga brała, patrząc na przepaście i szczyty śniegiem okryte, na których znaku żywota nigdzie widać nie było, jakby tu państwo śmierci się rozciągało; ale na tej płaszczyźnie wyschłej, pustej, bezludnej, po której wiatr szalał, unosząc pyłu tumany, groza ogarniała większa jeszcze.
A przecież Bóg miłosierny, aniśmy zbłądzili, ani zginęli, a ks. Jan szedł tak pewnym krokiem, choć przed nami nic widać nie było, jakby mu kto palcem drogę wskazywał. Raz jeden tylko znaleźliśmy nad gościńcem naszym kamienny słupek w ziemię wklęsły, który zdawał się coś oznaczać.
Rzym zobaczyliśmy dopiero w Rzymie, gdyśmy most murowany jakiś przebywszy, do kupy murów się zbliżyli. Tu wszedłszy jak do labiryntu, wśród domów kościołów, ruin, powalonych gmachów, olbrzymich wieżyc... trudno się było pokierować. Ale na wstępie samym, jakby na nas czekał, kleryk młody