Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Jaszka Orfanem zwanego żywota i spraw pamiętnik 01.djvu/130

Ta strona została uwierzytelniona.

Po niejakim czasie stanął wóz, rozsunęły się skóry nieco, doszło mnie powietrze świeże i głowa w żelaznym hełmie pochyliła się nademną. Nie był to Sliziak, ale człek nieznany mi zupełnie. Zobaczywszy, że oczy mam otwarte i twarz od krwi nabrzękłą, pogroził mi naprzód, zmarszczywszy brwi, a potem chustę mi od ust odjął.
— Milczeć! — rzekł groźno — a nie, to cię ubiję.
Zawołałem prosząc wody, ale głos miałem tak słaby, że ledwie dosłyszał. Zasunął skóry znowu, powtórzywszy mi, abym milczał i poszedł. Wkrótce powrócił z kubkiem wody i napoił mnie, nie rozwiązując. Zacząłem jęczeć i narzekać... kazał milczeć. Ulitowawszy się jednak, na rękach mi cokolwiek sznurów popuścił.
Wóz stał, snać konie popasały. Zdało mi się, że nad ranem być musiało. Ludzi kilku krzątało się dokoła, słyszałem rżenie koni.
Po niejakim czasie ten sam, który mi wodę podawał, wrócił... zajrzał znowu do mnie i spytał, czy jeść nie chciałem. Nie myślałem wcale o jedzeniu, czułem się chory i znękany, nie pojmując, co się stało ze mną i co mnie czekało.
Zacząłem go pytać... ale wnet mi usta zamknął, nakazując milczeć i grożąc.
Po krótkim wypoczynku usłyszałem, jak zaprzęgano znowu konie i wóz ruszył. Jechaliśmy tak cały dzień następujący, a ja ze zmęczenia, strachu i smutku uczułem się tak chorym, żem pod wieczór stracił przytomność. Przypominam sobie tylko, że ludzie się około mnie krzątali, rozwiązali, położyli wygodniej, mówili coś do mnie, poili wodą, podnosili głowę, która straszliwie bolała, a w końcu jeden z nich na wóz siadłszy, trzymać mnie musiał, bom się w gorączce rzucał i wyrywał.
Jak przez sen, widziałem nieznane twarze wąsate, ludzi jakichś... potem ciemności tylko i boleści pamiętam wielkie.