Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Jaszka Orfanem zwanego żywota i spraw pamiętnik 01.djvu/146

Ta strona została uwierzytelniona.

mną winien byłem, że tego dnia mi jedzenie lepsze przyniesiono, chleb bielszy, któregom nie widział dawno.
A potem — poszło znowu wszystko trybem swoim.
Ponieważ bawiłem się ciągle około papieru i rękopismu, który mi dano, a z okna w górze umieszczonego światła mało padało, począłem się prosić do drugiej izby, w której niżej okno było, abym tam choć we dnie mógł siedzieć. Baba sama na to pozwolić nie chciała, ale drugiego dnia zgodziła się.
Miałem tu tę pociechę, żem w oknie siedząc, przez kraty mógł patrzeć na las, na drzewa, które właśnie zielenieć poczynały.
Mało co tu widać było, ale dla mnie starczyło tego. Wiało powietrze, dochodziła woń liści i trawy, mruczała woda, przelatywały jaskółki, świergotały wróble. Czasem gdym dalej odszedł, ptaszyna jaka siadała na zrębie okna, a to mi taką sprawiało radość, jakby ona z dobrą jakąś przychodziła wieścią.
Najczęściej jednak w oknie przesiadywałem, głowę między kraty wsadzając, aby dalej wyjrzeć i odetchnąć powietrzem.
Oprócz drzew i ptastwa, nie było tu nigdy innego widoku. Las na przeciwnym brzegu stał głuchy i pusty.
Wiosna spóźniona, teraz z dnia na dzień się żywiej zielenieć śpieszyła. Witałem liście. Wieczorem, gdy zmierzchało, baba przychodziła po mnie i zabierała nazad do izby pierwszej, z której nic widać nie było.
O południu jednego dnia, a była niedziela, bom to mógł poznać po stróżce mojej, która wdziewała na święto bieliznę świeżą i zawiązywała głowę chustą czerwoną, siedziałem jak zwykle osłupiały oknem patrząc na brzeg przeciwny i drzewa, gdy — cud! mignęło mi jakby się tamtędy dwu ludzi przeciskało gąszczami.
Wychyliłem się cały z ciekawością niewysłowioną,