Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Jaszka Orfanem zwanego żywota i spraw pamiętnik 02.djvu/121

Ta strona została uwierzytelniona.

Byłem już do tego nawykłym i niemal jednemi słowami zawsze starałem się go pocieszać.
Tego dnia gdym z proga spojrzał na bladą twarz jego, postrzegłem w niej zmianę wielką. Widać było wysiłek ogromny, ale jakieś postanowienie twarde.
Zerwał się z łoża i nie poczynając jak zwykle od opowiadania mi o złowrogich snach swoich i t. p., zawołał.
— Jedziecie ze mną.
— Dokąd? — zapytałem.
Zawahał się nieco.
— Król mnie posyła, sprawa to bardzo ważna; wybierzcie się tak, abyście choć i miesiąc zemną mogli trwać.
Widząc go osłabłym, znękanym, a i wiekiem przyciśniętym, odezwałem się, że mógłby go kto zastąpić.
— Nikt — odparł żywo i silnie — nikt. Sam muszę jechać. Wolę zresztą tułać się już po gościńcach niżeli tu siedzieć i w każdych oczach czytać albo pogardę, albo równie upokarzającą litość.
Wnet się przyodziewać zaczął, a oddział, który mu miał towarzyszyć, był już gotowym. Dobrano najlepszych ludzi, najwytrwalsze konie, a i liczba naznaczona niemała, bo wynosiła przeszło pięćdziesiąt koni.
Ani marszałkowi, ani nikomu z nas starosta zwierzyć się nie chciał dokąd mieliśmy iść, co tem dziwniejszem było, że nigdy przed nami się z niczem nie taił, a miał zwyczaj wygadywać się do zbytku i mimowoli.
Byliśmy pewni, iż rozkaz króla otrzymał.
Nie siląc się na odgadywanie, wyruszyliśmy z Krakowa.
Uderzyło mnie i wszystkich jedno. Starosta, którego znano przez lat wiele zawsze jednym, słabym, wahającym się, niepewnym co czynić, gadatliwym, zmieniającym postanowienia, zupełnie teraz był in-