Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Jaszka Orfanem zwanego żywota i spraw pamiętnik 02.djvu/139

Ta strona została uwierzytelniona.

Nimem się opatrzył, wyciągnięto mnie siłą z izby i wpośród szydersko mruczących i spoglądających dworzan Szeliga uprowadził. Muszę mu oddać tę sprawiedliwość, że chociaż się śmiał ze mnie, starał pocieszyć po swojemu.
— Ja ci mówiłem bo — rzekł — naszego Władka trzeba znać, on gdy czego zechce, nie patrzy jak dostanie, ale nagradza dobrze. Krzywdy mieć nie będziesz, robota niestraszna, potrzeba tylko żydów mincarzy dozorować, bo kradną. Moneta i tak niewiele warta, a oni ją gorszą jeszcze robią niż im nakazano.
Niewielem słyszał i zrozumiał z tego co mi już potem Szeliga kładł do ucha, a widząc, że się oprzeć nie potrafię, dałem się poprowadzić do wieży.
Drzwi jej żelazne stały zaparte wewnątrz, ledwieśmy się dostukali. Otwarto nam. Na dole piece jakieś, ognie i warsztaty nakształt kowalskich przesunęły mi się przed oczyma, kilku ludzi zwijało się koło nich, a dwóch żydów, których po stroju, nakryciu głów i z mowy było poznać łatwo, dozorowali nad niemi.
Dzwoniły blachy wyciągane i krajane, stękały kowadła i młoty.
Wschody murowane prowadziły ztąd do górnej izby, do której Szeliga mnie wciągnął za sobą. Tu zastałem starego z długą brodą żyda, ze szkłem w ręku, nad rozrzuconemi po stole szelągami.
— Pisarza pan kasztelan ci przysyła, Rebe Nathan — rzekł Szeliga. — Ten rachunek będzie prowadził i klucz ma mieć od skrzyni.
Żyd mało co podniósłszy głowy, spojrzał na mnie zimnemi, obojętnemi oczyma, zamruczał coś i zaczął znowu porzucone na chwilę szelągi przebierać. Nie odpowiedział ani słowa.
Uderzywszy mnie po ramieniu Szeliga, szepnął w ucho.
— Bierzcie się do tego co wam nakazano, inaczej nie będzie.