Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Jaszka Orfanem zwanego żywota i spraw pamiętnik 02.djvu/141

Ta strona została uwierzytelniona.

— A co! — odezwał się żyd siadając — poczynaj waćpan robotę.
— Ani myślę gwałtowi się poddać.
— Wolisz pójść do lochu? — zapytał żyd. Wysypał szelągi i dodał poczekawszy trochę.
— Trzeba człowieka znać, nie jątrz go na siebie, zły jest... no a oszukać go i uciec z zamku będziesz mógł poczekawszy. Tu wielkiego ładu nie ma!
Głową potrząsł.
— Co w skrzyni jest, albo przeważyć albo przeliczyć trzeba, potem zapisać. Ja i owszem wolę, że rachunku zdawać nie będę.
Około południa żydówkę wpuszczono, która Nathanowi jedzenie z podzamcza przyniosła. Poszwargotał z nią i siadł pomodliwszy się jeść. Mnie też jadło dosyć nędzne parobczakiem przysłano. Siadłem obok jeść milczący, ale mi do gardła nie szło.
Do wieczora nie wziąwszy się do rachunku żadnego, przesiedziałem na skrzyni, żyd już na mnie nie zważał. Gdy zmierzchło zamknął ją, klucze mi oddał i płaszcz nadziawszy wyszedł. Miał izbę osobną na zamku. Szeliga zjawił się po mnie, a od Nathana dowiedziawszy się, żem nic nie chciał poczynać, nałajał mi.
— Jutro musisz się wziąć, a nie to ja zapytany nie skłamię i czeka was kuna, chleb i woda. Nie lepiejże się zdać od razu? Wiekować tu nie będziesz!
— Ale ja i dnia tu nie chcę być! — zawołałem.
— Cóż tu mówić o chceniu, kiedy jest mus? — rzekł obojętnie Szeliga. — Trzeba rozum mieć, głową muru nie przebić.
Izbę mi lichą dano na dolnym zamku i stróżów miałem dokoła. Na podwórzec mi wyjść samemu nie dawali; słowem było to więzienie. A nie ja jeden u kasztelana tak byłem z musu sługą, znajdowało się wielu pobranych na drogach i po dworach, których na zamku trzymano, bo mu ludzi zawsze mało było.