Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Jaszka Orfanem zwanego żywota i spraw pamiętnik 03.djvu/096

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jaszku! ratuj! — zakrzyczał.
Spojrzałem na niego surowo, ale razem jakby o miłosierdzie prosząc.
— Wasza miłość wiesz — odparłem — że ile razy chodzi o podwikę, ja nie pomagam a przeszkadzam. I teraz inaczej nie będzie.
Twarz się Olbrachtowi ściągnęła i pofałdowała namiętnie, groźno się postawił.
— To wcale co innego jest niż bywało — rzekł. — Oczarowała mnie bestya.
— Ależ to dziecko — odparłem — a i miłość wasza jeszcze...
Nie dał mi dokończyć.
— Dziecko czy nie — zawołał — ja tę dziewczynę pochwycę, ukradnę, porwę, nie wiem co uczynię, ale ona moją musi być!
Nie było sposobu wpół żartami mówić o tem, począłem surowo, naprzód mu stawiąc za przykład brata Kaźmirza, który nawet wejrzenia na niewiasty unikał, a jak dziewczę skromnym był, potem starałem się go gniewem ojca ustraszyć, gdyby się dopuścił jakiego szaleństwa, naostatek wręcz oświadczyłem, że nietylko pomagać nie myślę, ale będę przeszkadzał.
Odpędził mnie precz, wyszedłem już za drzwi, odwołał nazad.
— To szatan nie dziewczę — zawołał — nie schodzi mi z oczów. Ale cóż to ma za znaczenie? Prosta jakaś służebna.
— Tak — rzekłem mu — i wasza miłość gościnnie przyjęta w domu Montelupich, wywdzięczysz się im czyniąc przykrość, bałamucąc dziecko, nad którem oni mają opiekę?
Olbracht się zadumał, westchnął.
— Przyznasz — dodał — że wyrostek ten jest tak dziwnej piękności, iż nie służbą, ale panią godzien być. Co za oczy! a jak one patrzeć umieją... we mnie gorzało, gdy na mnie spojrzała.