Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Jaszka Orfanem zwanego żywota i spraw pamiętnik 03.djvu/105

Ta strona została uwierzytelniona.

— Dokąd?
— Do Nawojowa.
Popatrzył na mnie długo.
— Myślicie może, iż za wami pociągniemy?
Głową potrząsnął.
Byliśmy sami; siadł stary i ławę mi ukazał wzdychając.
— U nas się też wiele rzeczy odmieniło — rzekł — czy na lepsze, nie wiem. Obrał nas Włoch, jako żywie chciał, obicia ze ścian i misy ze skarbca pozabierał, dobrze, że kubek do wody zostawił... więc i ostygł znacznie. Jejmość zawsze mu rada, a miłuje go bez miary, ale płacze i oczy wypłakuje, bo widzi, że tam u niego serca nie ma, a bodaj go nigdy nie było.
— Zapóźno, niestety — rzekłem — poznaliście go, gdy już więzów potargać nie można.
Stary ręką rzucił w powietrzu.
— A któż to wie? — rzekł pocichu. — Nie byliśmy w Krakowie, gdy się to stało, i ślubu nikt nie widział. Gorsze od niego zaślepienie, które dotąd pani naszej widzieć tego nie daje, iż dla jej dostatków tylko czyhał na nią człek, który się teraz jak ze służebnicą obchodzi.
Zamilkł na chwilę.
— Płacze teraz — dodał — oczy się może przemyte otworzą!
Nie śmiałem go spytać nawet, czy kiedy o mnie nie wspomniała, lub nie dała znaku jakiego, że opuszczonego żal jej sieroty. Sliziak też niechętnie mówił i to tylko, co mu najwięcej na sercu ciężyło. Spokojniejszy o matkę wyszedłem do zamku, gdzie wozy już stały gotowe, i wyruszyliśmy w tę podróż, z której dopiero zimą mieliśmy powrócić.
Byliśmy za miastem, konno jadąc wszyscy z królewiczami, gdy Olbracht konia swego zatrzymawszy, dał mi znak i na stronę ze mną odjechał.
— Montelupowie też wyjechać musieli? — zapytał.