Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Jaszka Orfanem zwanego żywota i spraw pamiętnik 03.djvu/129

Ta strona została uwierzytelniona.

Dopuszczał do siebie bez wyboru, kto kogokolwiek bawił, błaznował, przysługiwał się, rozśmieszał i poddawał do nowych zabawek myśli.
Więc obok paniczów, wyszarzane jakichś przybłędów kubraki, błaznowie, knglarze, karły a od rana do wieczora hałas, brzęk, śmiech, bez żadnego poszanowania dla Olbrachta, który tylko czasem, gdy sobie kto zanadto pozwolił, płatnął sam lub za drzwi wyrzucić kazał.
Rozmowy były też niebudujące. Ten sam pan, który z Kallimachem szedł o lepsze w wytwornej łacinie i rozprawiał o historyi Rzymian, iż słuchać go było miło i dziwno, większą część dnia karmił się opowiadaniami takiej gawiedzi, co się gdzie po szynkach działo i ze znanemi mieszczkami, iż rumienić się musiał poważniejszy człek wszedłszy,
Ale taką miał naturę dwoistą — rozum wielki a krew niepoczciwą i szaloną.
— Jaszko! — zakrzyczał zobaczywszy mnie. — Hę? To dopiero gość u mnie, a postawcież mu krzesło z poduszką i dajcie kubek.
Uśmiechnąłem się.
— Aleś ty i twoje uszy nie nawykły do tych pustych żartów, jakiemi my, młodzież, zabawiamy się. Dziewki na placu.
— No to prawda — przerwałem — że ja wolę o wszelkiem innem stworzeniu rozprawiać, niż o nich. Nawet o psiech i koniach.
— Ale bo chybiłeś powołania — odparł królewicz — za Kapistranem było potrzeba iść i Bernardynem zostać.
— Dziś zapóźno — uśmiechnąłem się — ale o czem innem zamyślam.
— A no? — spytał królewicz ciekawie.
— Wszyscy ciągną przeciwko tej dziczy tatarskiej — rzekłem — mnie też ochota bierze. Przyznaję się, gdybym na miejscu miłości waszej był, korzystałbym z tak pięknej okazyi i takżebym ruszył na poganina, na tę szarańczę paskudną.