Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Jaszka Orfanem zwanego żywota i spraw pamiętnik 03.djvu/160

Ta strona została uwierzytelniona.

Izba była przyciemniona, parę świec zakrytych paliły się w kącie.
Na progu ukazała się niewiasta zakwefiona cała. Na widok jej, choć twarzy widzieć nie mogłem, dreszcz przebiegł po mnie.
Poznałem ją, albo raczej przeczułem — była to matka moja! Szła, podtrzymywana przez brata, chwiejąc się, z głową pochyloną, aż do łoża samego i przy niem padła na kolana. Król wychudłą ku niej rękę wyciągnął i ledwie dosłyszany szept doszedł do uszu moich.
— Przebacz...
Nawojowa, schylona nad ręką tą, jęczała wstrzymując łkanie, mówiła coś, lecz nic już pochwycić nie mogłem. We mnie wszystko kipiało i głowa się zawracała.
Jakim cudem ona tu znaleźć się mogła w tej godzinie, jaką łaską Bożą natchniona przyszła z tem przebaczeniem, którego tak długo serce jej dać nie chciało.
Gdy mi się w oczach ćmiło, jak widziadło senne, przesunęła się znowu ta postać i znikła.
Usłyszałem króla słabym wołającego mnie głosem. Pobiegłem do łoża. Nie rzekł nic, tylko pochylonemu na głowie rękę położył, jak gdyby błogosławił. Łzy mu biegły po twarzy, a ja — ja nie wiedziałem, że żyję.
Wtem pan Jakób podszedł do łoża i poprawując nakrycia, przypatrywał się królowi. Dał mu napój chłodzący, radził sen i spoczynek.
A zbudzęż ja jeszcze? — spytał Kaźmirz.
Doktór potwierdził to. Usunęliśmy się nieco dalej, król, zdawało się, że drzemać zaczął. Był dziwnie spokojny, oddech tylko żywszy, ciężki nas przestraszał.
Całą tak noc w milczeniuśmy przesiedzieli u łoża, czatując, czy nie zażąda czego, ale spał ciągle, nie poruszał się nawet, oddech zrazu tak przyspieszony zwolniał, ucichł...
Przez okien błony wpadał brzask pięknego dnia czerwcowego... gdy doktór Jakób na palcach się do łoża