Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Jaszka Orfanem zwanego żywota i spraw pamiętnik 04.djvu/077

Ta strona została uwierzytelniona.

Nie pozostawało mi więc nic do czynienia tylko uchodzić.
Gdy Kingę w innej izbie na łóżku położono i uspokojono, dałem matce znak, aby szła za mną.
— Matusiu — rzekłem — sądy i zrządzenia boże są nieprzeniknione. Nie uczyniłem nic złego ratując biedną Kingę, a jak zbrodniarz uciekać muszę.
— Ty? dlaczego? — zakrzyknęła matka.
— Wiecie kogom ranił? — zapytałem — a rana ciężką może być, bo ciąłem z całych sił. Wiecie?
Matka stała milcząca.
— Króla — rzekłem jej.
Zasłoniła sobie oczy.
— Możeż to być?
— Jak mnie żywego widzicie! Dopóki czas a na zamku się nie rozpatrzą i przeciwko mnie nie spikną, muszę na koń siadać i skoro bramy otworzą, uchodzić!
— Dokąd! na Boga!
— Nigdzie indziej jak na Litwę, na dwór Aleksandra — odpowiedziałem.
Nie miałem u niego łask tak wielkich jak Ciołek i inni, to prawda, ale zawsze mi był życzliwym i dobrym. Pomnę nawet, że mi parę razy to powtórzył, krótkiemi słowy, jak to on zwykł: źle ci tam będzie, przychodź do mnie!
Matka ulękła się ucieczki. Miała myśl inną. Chciała abym zaraz szedł do kardynała, jemu szczerze wszystko i otwarcie opowiedział i prosił o opiekę. Lecz Fryderyka znałem, nigdyby przeciwko bratu nie wystąpił, a nadto był królewską krwią dumny, aby zniewagę jej mógł przebaczyć, choć mimowolną.
Nie wiem dlaczego Litwy i wielkiego oddalenia obawiając się matka, radziła mi potem zbiedz do Zygmunta na Szlązk, alem ja tam nikogo życzliwego nie miał, a księcia znałem mało. Naostatek myślała, że gdybym do królowej matki rano szedł, do nóg jej