Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Mistrz Twardowski.djvu/013

Ta strona została uwierzytelniona.

kami piorunów i ukazujące świat w dziwnym blasku, dziwnych kształtach. Deszcz ulewny trzepał w twarz podróżnego z wiatrem ciepłym i duszącym. Mimo huku grzmotów, szumu deszczu i wiatru, usłyszał wkrótce za sobą Twardowski te słowa czarnego towarzysza wymówione z uśmiechem:
— Dobry wieczór wam, tak-że to uciekacie ode mnie nie podziękowawszy nawet?
— Dobry wieczór, rzekł cicho szlachcic. Zaiste nie było czasu dziękować w lesie, a teraz trzeba szukać schronienia od burzy.
— O! do gospody daleko, odpowiedział czarny jeździec równając się z Twardowskim, a od zbójców jesteś teraz wasze bezpieczny. Zwolnij więc kroku, mamy coś z sobą do pomówienia.
Musiał Twardowski uczynić jak chciał wybawca, lecz gdy konia wstrzymywał, przejmował go mimowolnie strach, kto wie czy nie gorszy jeszcze od tego, którym był przejęty, gdy go zbójcy napadli.
— Wezwałeś mnie wasze i przybyłem, rzekł czarny po chwili.
— Ja? — spytał szlachcic — ja?
— Przypomnij tylko sobie, zawsze uśmiechając się mówił dalej towarzysz, albożeś nie rzekł w sobie: Ratuj, choćby djabeł sam!?
— A któż ty jesteś?
— Ten kogoś wyzwał, odpowiedział spokojnie czarny, jestem djabeł.
Twardowski począł drżeć mocno, i ciągle chciał się żegnać, a ciągle ręki podnieść nie mógł, choć ją miał wolną, czuł w niej jakiś ciężar niezwyczajny.
— No! cóż tak milczysz, rzekł djabeł, czyliś mi nie rad? Wszakże w czas przybyłem, a gdyby nie ja, przepadłbyś i ty i twój trzos dobrze nabity, a żona by płakała!
— Mówże co chcesz za to, a puść mnie wolno! wybąknął szlachcic ze strachem.
— Ja nie wiele wymagam, nie wiele! pieniędzy nie potrzebuję, duszy twojej broni pacierz żony i twoje jałmużny.