Tu nie wiedzieć jak zniknął koń, a szatan zostawszy pieszo, począł dobywać z kieszeni różnych manatków, naprzód kawałek świeczki z trupiej tłustości, potem długi list pargaminu, potem kałamarzyk z inkaustem i pióro.
Wszystko to działo się niezmiernie prędko, a szlachcic siedział na koniu i drżał patrząc na przygotowania. Djabeł potarł świecę o nogę, i zapalił ją, siadł potem pod drzewem, i zaczął pisać szybko położywszy pargamin na kolanie, cyrograf. Trwało to tylko chwilę; wnet zerwał się i podał do przeczytania Twardowskiemu, który przy świetle bladem świeczki przebiegł oczyma formalnie sporządzony akt, i sięgnął po pióro do podpisu.
Ale wtem szatan ujął go za lewą ręką, i nim się miał czas opamiętać, ukłuł w mały palec, umoczył we krwi piórko, i dopiero je podał. W milczeniu podpisał się szlachcic manu propria, wzdychając i ledwie ostatnie głoski kończył, ogarnęła go niespokojność jakaś jeszcze gorsza niż wprzódy, nie spojrzał już nawet na djabła, zawrócił, poparł konia i leciał bez pamięci. Lecz gdy tak bieży, a koń posłuszny choć zmęczony wyciąga się jak może, zdało mu się jakby śród burzy i grzmotów słyszał kilka razy za sobą śmiech przeraźliwy, przerażający śmiech, jakiego usta ludzkie nigdy nie wydały.
Pytał się siebie co to być może? co to być może?
— Może sowa huczała, może puszczyk tak śpiewał, może wiater tak świstał.
Lecz w duszy wiedział, że nie tak huczy sowa, nie tak puszczyk śpiewa i nie tak wiater świszcze; tęskny pędził dalej do domu.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Mistrz Twardowski.djvu/015
Ta strona została uwierzytelniona.