Jako Twardowski zaszedł do piekła, i co tam widział.
Tem goręcej modlił się chłopiec, im bardziej czuł że się zbliżał do piekła. Nie oglądał się nawet na otaczające go postacie, których coraz liczba się zwiększała. Był to jednak ciekawy widok, gdyż do piekielnego gościńca szerokiego i przestronnego, mnóstwem ubocznych ścieżek, ciżba ludu dążyła.
Jedni tam jechali poszóstno w kolasach złoconych, które zamiast koni ciągnęły grzechy ich, pod postacią ohydnych poczwar, ubranych w bogate rzędy, na których zamiast pereł i kamieni drogich świeciły łzy ludzi kroplami, pot ludzki i krew ludzka.
Drugich ciągnął do piekła brzuch nienapchany, w którym widać było przejedzone wioski i zamki i sioła i strawione kupy złota, spożytą spokojność rodziny, pochłonięte wszystkie cnoty.
Inni szli pijani i zdawało im się że przed nimi wiozą kufę wybornego kanaru, na którą zmrużone, czerwone oczki, zwracali miłośnie.
Szedł tam i chudy jakiś djalektyk z Teolgji Scholastycznej woluminem pod pachą, podpierający się Arystotelesem, zaprzężony za kark do ogromnego pióra, które go ciągnęło.
Przed innymi toczyły się dukaty po gościńcu, a oni usiłując je złapać, już już je doganiając co chwila, suli z zaiskrzonym wzrokiem, roztwartą dłonią, dyszącą piersią do piekła.
Innych wabiąc wiodła czarnooka dziewczyna i coraz dalej za sobą prowadziła. Gdy się odwracali, nie widać już było za nimi ich domu spokojnego, ich życia swobodnego, ich przeszłości złotej, wahali się, lecz za skinieniem, uśmiechem dziewczyny, biegli do ot-