— Ojcze! zgrzeszyłem bardzo.
Przerwał mu śmiech z pod kaptura mniszego wychodzący, a w tej chwili z okienka wieży padający na twarz księdza promień światła ukazał mu oblicze mistrza.
Na ten widok zaląkł się bardziej jeszcze Maciek i padł na ziemię twarzą, bo sądził że go sroga zemsta czeka i kto wie co jeszcze, za wmięszanie się w sprawę, która do niego nie należała wcale.
— No, Maćku, rzekł Twardowski, ślicznieś sobie poradził, jesteś o krok od stosu i żadna siła ludzka już cię ocalić nie może. Wpadłeś jak mysz w połapkę.
— Ach! wiem o tem, zawołał, ale mnie te przeklęte tysiąc złotych skusiły, i głupia moja zarozumiałość, mistrzu.
— Zawsześ był uczciwym chłopcem i dobrym sługą, dodał mistrz, po cóż ci było wdawać się w to czego nie rozumiesz i rozumieć nie możesz?
— Nie wymawiaj mi już panie, odpowiedział z płaczem, pójdę na śmierć, ale srożej od bliskiej śmierci gryzie mnie moja niewdzięczność, żem chciał przed tobą, mój dobroczyńco, ubiedz te nędzne tysiąc złotych.
— Cóżbyś ty mi zrobił, czem byś mi zawdzięczył, gdybym cię jeszcze ocalił?
— Co? rzekł uradowany Maciek podnosząc się. Mistrzu! cóż ja ci zrobić mogę? moja dusza byłaby twoją na wieki, cały byłbym tylko dla ciebie!
— Przysiężesz mi, że będziesz służył wiernie, i że spełnisz każdy mój rozkaz, bodajby najcięższy, do litery?
— O! mistrzu, przysięgnę i dochowam przysięgę — pójdę z tobą choćby do piekieł, wszędzie, zawsze będę twoim więcej niż sługą, niewolnikiem, psem.
— Pamiętaj na co przysięgłeś i chodź za mną, rzekł mistrz, ale jeśli złamiesz przysięgę, śmierć cię nie minie.
— Bodaj spadła na moją głowę pierwszej chwili, kiedy pomyślę cokolwiek przeciw tobie, mistrzu.
— Teraz więc chodź a milcz.
To mówiąc wziął go za rękę, i otworzywszy drzwi
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Mistrz Twardowski.djvu/124
Ta strona została uwierzytelniona.