Jako Twardowski chciał użyć świata.
Znowu nasz mistrz siedział w swojej izbie w Krakowie, i znowu jak niegdyś na Krzemionkach, dręczyły go dziwne myśli i żądze. Czuł znowu że mu wiele brakło do szczęścia.
— Wszakże, mówił do siebie, mam naukę, której tak gorąco pragnąłem i władzę w ręku wielką — czegoż brak mi jeszcze?
I ze śmiałością mędrca, który się nie lęka zbadać głębi swojej duszy, Twardowski patrzał w nią, jak lekarz, który patrzy na chorego jęczącego od bolów, na pozór widocznej nie mających przyczyny, a pragnie dojść siedliska choroby.
— Coż mi jest? myślał: Nie mam-że władzy i nauki? Jest że jakie szczęście na świecie, któreby przechodziło szczęście pochodzące z uczucia niezmiernej władzy i pojęcia otaczającego świata?
A szatan niewidzialny szeptał mu w ucho:
— Jest jeszcze inne szczęście, którego ty nie doznałeś. Znasz świat i możesz wiele, ale nie użyłeś niczego.
Na tę myśl, która jak błyskawica przesunęła się po jego głowie, wstrząsł się mistrz, bo to była myśl-matka, z której całe pasmo nowych dla niego wyobrażeń o życiu wysnuć się miało.
— Potrzebaż, mówił do siebie — potrzebaż koniecznie użyć, żeby być szczęśliwym, jak bestja, jak źwierze, jak ten tłum, co nie pojmując świata, używa go jednak i — stęka. Nie lepiej — że pojąć wszystko, a niczego nie tknąć, nie wmięszać się w tłum, nie skalać się, stać wyżej wszystkich rozkoszy, które człowieka