Jako Twardowski kochał i pożądał swojej młodości.
Jeden z wielce uczonych profesorów, medyków Akademji, będąc przypadkiem żonaty, miał śliczną córkę, może także przypadkiem. Imię jej było Hanna, twarz jej anielska! Wyobraźcie sobie blade oblicze, jakby anioła na obrazie, złote włosy, wejrzenie omdlałe czarnego przytem oka, wejrzenie, które każe myśleć o niebie. Na ustach dziewczyny panował figlarny uśmiech młodości, co nie zna jutra, we wszystko wierzy, w siebie, w szczęście, w ludzi, w cnotę, nie rozumie egoizmu, pojmuje poświęcenie i przeczuwa już cenę jego w życiu.
Taka to była Hanna, którą Twardowski wybrał za kochankę. Głupi starzec, myślał że się z nią zgodzić potrafi, że on ją a ona jego pojmie, kiedy ich rozgradzał cały świat różnicy, całe morze rozdziału, całe wieki.
Piękna Hanna, co tak mocno czuła serce w sobie, gdy ją spotkał młodzieniec, gdy zdala spojrzał na nią rumieniąc się i mówił do niej wymownym językiem młodości — oczyma: ja cię kocham; piękna Hanna odskoczyła zdziwiona gdy się mędrzec zbliżył do niej, woniejący zbutwiałemi księgami, przesiąkły nauką, dumny sławą, zimny, mądry, suchy, blady i pomarszczony. Myślała jednak że to był przypadek. Lecz gdy raz i drugi i trzeci zbliżył się do niej, gdy już wątpić nie mogła, lękać się zaczęła i myślała:
— Toż to mój przeznaczony?
Bo wiadome przysłowie naszego ludu — że Bóg dziewce męża, chłopcu żonę przeznacza — a obojgu śmierć — i prawda!