Jako Twardowski pana wojewodę wskrzesił, i kogo tam widział?
Był to wieczór grudniowy, niebo wypogodzone, jasne, błyszczące, przymrozek biały leżał po dachach kamienic. Z kominów wywijały się prosto w niebo jak długie sznury czarne dymy. W oknach tam i sam świeciły i migały światełka. Cicho było w ulicach Krakowa, tylko piesi jacyś ludzie wracali śpiewając z gospod i karczem i domów — Na ratuszu dzwoniono gaszenie ogniów (których jednak nikt gasić nie myślał i tylko okiennice przymykano) — straż nocna wychodziła z Wachthauzu, a od zamku wrzawno, pędziły kolasy i poczty panów do gospod w mieście.
Po winiarniach, karczmach i łaźniach opóźnien opilcy szumieli jeszcze, a gdzieniegdzie rzęsistszei z okien bijące światła dowodziły, że tam biesiadowano. Słudzy w przysionkach i roztwartych sieniach leżąc na ziemi grali w kości, inni trzymali konie luźne, inni pochodnie. Tak właśnie było i przed mieszkaniem mistrza, a w mieszkaniu także szumiała biesiada wesoła.
W wielkiej izbie trzaskający ogień płonął na ogromnym marmurem wykładanym kominie. Wzdłuż tej sali w pośrodku stał stół dębowy, do koła jego ławy usłane kobiercami wschodniemi. Stół zasłany był spadającym do ziemi szytym we wzory obrusem. Na nim kurzyły się misy srebrne, z potrawy korzennemi, polewkami. — Było to pierwsze dopiero danie; ledwie jeszcze poczynając, piwo roznosić i w kubki rozlewać