słudzy mieli. Gospodarz siedział w końcu stoła podparty na ręku, z uśmiechem gościnnym i uprzejmym zapraszał gości swoich do jadła.
Twarze i postacie które stół otaczały, nie były z dawnych poważnych znajomości mistrza, przeciwnie, były to tylko ożywione młodociane fizjonomje, stroje wykwintne, wąsy do góry, oczy błyszczące, usta rumiane. Żwawo wiązała się i krzyżowała pomięszana ze śmiechami rozmowa o kobietach, o koniach, o wojnie, o winie, o swawoli, Bóg wie o czem jeszcze — ani słówka o księgach. Mistrz mięszał się czasem do rozmawiających, z szyderskiemi po większej części żartami, które pasibrzuchy głośnym śmiechem potakującym przyjmowali.
Gdy tak wesoło gwarzą i jedzą i piją i biesiadują, po wschodach słychać chód prędki śpieszącego się człowieka. Wszyscy umilkli.
Twardowski dosłyszawszy tego, podnosząc głowę, rzekł z cicha:
— Któż to jeszcze do nas przybywa tak późno, czy nie ten wieczny maruda p. Jacek?
Ale nie był to ów stary Jacek, który pozjadał zęby smaląc cholewki do młodych dziewcząt i zawsze się chwalić musiał przed wszystkimi niesłychanem swem szczęściem do kobiet; był to zdyszany pachołek czy dworzanin jakiegoś pana, który wpadł po chwili na salę i ogromnym a zdyszanym głosem zawołał.
— Mój pan umiera!
— Wieczne mu odpocznienie! odpowiedziało kilku biesiadników ze śmiechem młodym i potężnym.
— Któż tam taki? spytał po chwili zimno Twardowski — jak śmiesz nie opowiedziawszy się przerywać biesiadę?
— Mój pan! wojewoda! wojewoda umiera! powtórzył sługus z rosnącą niecierpliwością, mocno przekonany, że na imie wojewody wszyscy twarzami upadną.
— Choćby stu wojewodów, rzekł znowu któryś biesiadnik — wieczne im odpocznienie — a ty idź sobie
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Mistrz Twardowski.djvu/150
Ta strona została uwierzytelniona.