przed nim. Kilka razy omylony chwytał obce osoby i odskakiwał od nich, szukając swojej w innej stronie. Nareście gdy wszystek tłum wypłynął, i pojedyńczo tylko przypóźnieni nabożni wysuwać się zaczęli, postrzegł mistrz między nimi jaśniejące oblicze panny Agnieszki, ożywione, pogodne, jak gdyby w najspokojniejszej chwili życia, jakby nie o krok od wykradzenia, ucieczki i potajemnych ślubów. Wnet poskoczył mistrz za nią, i za długi wiszący rękaw jej sukni, kłaniając się nizko, z lekka zatrzymał, szepcząc:
— Wszystko gotowe!
— Spodziewałam się tego, odpowiedziała spokojnie — jedźmy!
I wiedziona przez mistrza zbliżyła się do kolasy. Słudzy podnieśli ją na ręku i posadzili, Twardowski skoczył na podanego konia, zawrócili w ulicę i polecieli czwałem.
Chmurno było i coraz chmurzyło się bardziej na niebie. Była to pora wiosenna, ale nie tej zielonej i wesołej wiosny, która duszę napełnia życiem i nadzieją, odmładza starych, dodaje sił młodym; — ale tej smutnej jeszcze i nagiej, która nie ma żadnego wdzięku, nic zielonego, świeżego i środkuje jeszcze między zimą a wiosną prawdziwą, podobniejszą do jesieni niż do wiosny. Gdzie niegdzie jeszcze płaty szerokie śniegu bielały na czarnej ziemi, powietrze ciepłe było i wilgotne, niebo chmurne i czarne, wiatr przenikający choć nie chłodny. Droga była szkaradna, ale woźnica uprzedzony o potrzebie pośpiechu nie zważał na to, i wiadomemi sobie manowcami, po pagórkach pędził, nie dbając o błoto bryzgające dokoła, ani na częste przechylanie się kolasy.
Tak w milczeniu lecieli długo, długo — mistrz w ślad za niemi konno gonił i kolasę dościgał. Zaszła czerwona łuna zachodnia, wszedł księżyc, uspokoił się wicher, konie jeszcze leciały; nareście wpadli w zarośla, potem w las, koniom zwolnił biegu woźnica; stanęli u wrót opuszczonej w lesie kapliczki. Tu już błyskało światełko i u ołtarza mnich zakapturzony,
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Mistrz Twardowski.djvu/185
Ta strona została uwierzytelniona.