Jako djabeł zbudował szlachcicowi karczmę.
Pomimo grzecznego ukłonu, djabeł bardzo zmartwiony wyszedł z izby i skrobał się w głowę mocno, tupał nogami, chrapał, nie wiedząc co począć z sobą. Nie w smak mu bardzo były te żale młodości coraz częściej opanowywujące Twardowskiego. Bał się jakiego nawrócenia i rad był przyspieszyć porwanie go, ale nie mógł wymyślić sposobu, jakim by go do Rzymu wyprawił. Co gorzej, świeżo się tak mistrz zaklął, iż do Włoch nie pojedzie! Trzeba było fortelem go jakimś zażyć.
— Ergo! rozumowal sobie djabeł (djabli sobie nadewszystko potężnie argumentują), nie będzie w Rzymie, jeśli nie będzie we Włoszech, i ergo my go porwać nie będziemy mogli. Co tu począć? W cyrografie nie stoi — Roma Italiae! Vivat! Można poszukać drugiego jakiego Rzymu, albo jaką Roma Polonorum skomponować. Proszę, co to jest brak ostrożności! Gdyby tylko był dodał: — Italiae! nie mógłbym mu dać rady!...
— Tak pomyślawszy i plan swój osnuwszy, rozpuścił szatan skrzydła i poleciał.
Leciał on dość długo, aż go uderzyła nowa karczma na drodze pod Sandomierzem stojąca, jeszcze nie ze wszystkiem skończona. Nie miała jeszcze murów, okien, dachu poszytego, goły tylko stał zrąb, a nad nim krokiewki chude.
Koło niej latał na koniu szlachcic, lamentując i krzycząc.