jego okna siatkę przędząc, nie odstępował go, choć mógł gdzieindziej się przenieść.
Jakby się umyślnie przeszłością swoją chciał karać, Twardowski wychodził znowu często na Krzemionki i z skały, która nazwisko szkoły jego miała, spoglądając po okolicy, długie godziny, wsparty na dłoniach, przepędzał. — Wśród tego życia zgryzot, nigdy już nie wróciły znowu te łzy, które raz tylko zrosiły twarz jego, owego pamiętnego ranka, gdy dźwięk pieśni złożonej jeszcze w młodości, doszedł jego serca. Nigdy więcej nie przemówił już do niego. Jednakże kantyczki, w których te pieśni jego zawarte były, nosił Twardowski od niejakiego czasu przy sobie choć ich nigdy nie otwierał. Czasem tylko ściskał je konwulsyjnie w rękach, jakby się pasował między żądzą szukania w nich pociechy, a jakimś nieopisanym strachem.
Smutne to było życie jego, samotne, całe oddane na łup zgryzotom i rozpaczy, przeplatane straszliwemi myślami o piekle i potępieniu.
Było to konanie, za którem żadnej nie zostawało nadziei — czarne tylko piekło. Znękany starzec przysiągłszy djabłu, że nigdy w Rzymie nie będzie, uspakajał się tem nieco; ale ilekroć wspomniał na minę djabła i milczącą jego zimną rezygnacją przy pożegnaniu ostatniem, lękał się jakiego podejścia.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Mistrz Twardowski.djvu/214
Ta strona została uwierzytelniona.