Jaki był koniec mistrza.
Jednego wieczora zastukano silnie do wrót domostwa Twardowskiego i zaczęto wołać:
— Otwórzcie, otwórzcie, na miłość Bożą! Twardowski nie miał nawet sługi jednego tak się był opuścił, poszedł więc sam do wrót.
Zaledwie furtkę odsunął, wpadł człowiek młody i strojny, pięknej twarzy, dobrej miny, ale pomięszany i blady.
Tu mieszka mistrz Twardowski? spytał.
— Tu, i ja nim jestem, odpowiedział starzec. Czego waszmość chcecie odemnie?
— Na miłość Bożą, mistrzu! Ratujcie mojego ojca! Jedna nadzieja w tobie. — Jeśli ty go nie wyratujesz, to nikt pewnie!
— Cóż to się stało ojcu waszmości?
— Straszny przypadek go dotknął. Konie go potłukły okropnie. Sprowadzałem doktorów, wszyscy powiedzieli, chyba tu mistrz Twardowski z Krakowa da temu radę, a my nic nie możemy zrobić. Leży już ledwie żywy! Ratuj go na miły Bóg zaklinam! Co tylko żywie chcesz, wszystko ci dam!
Mistrz się uśmiechnął i głową pokiwał.
— Daleko to ztąd?
— Dosyć daleko! Pod Sandomierzem. Na odgłos twej sławy pospieszyłem aż tu do ciebie. Porozstawiane konie po drodze. Na Boga, siadaj ze mną i jedź mistrzu!
Twardowski nic nie rzekł na to, wskazał młodemu człowiekowi, aby na niego poczekał i poszedł zabrać co było potrzebne jak sądził dla chorego. W chwilę powrócił z paczką pod pachą i siadł do kolasy, która