Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Mistrz Twardowski.djvu/218

Ta strona została uwierzytelniona.

to pewna, że ja cię ztąd przez próg nie puszczę i choćby głodem zamorzę.
— Tego nie możesz zrobić, odpowiedział mistrz spokojnie, siadając z dziecięciem na ławie. Wiesz dobrze, że ja, i warunki naszego kontraktu i twoją władzę jak daleko się ona rozciąga, znam bardzo dobrze. Nic mi nie wmówisz.
Szatan skrobał się w głowę aż z niej iskry się sypały.
— Bodajem przepadł, rzekł, jeśli kiedy pokuszę się na mędrka. Już mnie twoja dusza cztery razy tyle kosztuje co warta. Jeszcześ mi ją popsuł w ostatku, niebezpiecznemi żalami i lamenty a wspomnieniami młodości.
Com ja stracił czasu! com się napracował! a teraz mi się tak wymykasz! Uczciwież to mój mistrzu? I co ci z tego życia? czyżeś nie miał wszystkiego, czego tylko pożądałeś? Czyliżeś go sobie wedle upodobania nie przedłużył? Czyś nie użył życia jak ci się tylko podobało? Czyżem ci jako ostatni sługa nie dopomagał? Cóż ci teraz zostało? strach, żal, zgryzoty. Wszakże to straszniejsze męczarnie od piekielnych, wszak ty tracisz żyjąc, nie zyskujesz — nie lepiej-że, nie uczciwiej, raz już skończyć i mnie zaspokoić a dług oddać?
— Dla czegoż ci tak spieszno kończyć ze mną? rzekł mistrz.
— Bo mi już dojadło, kilkadziesiąt lat jednej duszy pilnować! — Rozmyśl się tylko mistrzu! Wiesz dobrze, że cię z tem dzieckiem nie porwę; ale czy to uczciwie, czy to po szlachecku, tak się wykręcać dawszy słowo? Zrobiłeś ze mną umowę o duszę — to coś ważniejszego niż kontrakt o majątek. Jakżeby cię nazwano, gdybyś złamał umowę raz uczynioną i podpisaną dobrowolnie? — Łotrem bez czci wiary! Fe! Fe! Godziż się to czynić szlachcicowi, bodajby nawet z djabłem?
Twardowski widocznie się mięszał — lice mu się zaczerwieniło, usta podniosły, powoli wstawał z ławy