Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/100

Ta strona została uwierzytelniona.

— Fatalista z waćpana! — odparł z uśmieszkiem, ale smutnym, Lubiszewski. — Nie będę go więc wstrzymywał, choć mi żal młodości waszej.
Poprowadził go do drzwi i zawołał służącego, aby sypialnię pokazał, a na progu odezwał się uprzejmiej:
— Proszę waćpana, abyś jutro nie widząc się ze mną nie opuszczał Chrzanówki. Mam parę słów do powiedzenia.
Szedł tedy dosyć smutny Damazy za sługą, ale na myśl mu przychodził biedny koń jego, który w nędznej szopie nie napojny miał nocować, i żal mu się go zrobiło wielce.
— Mój przyjacielu — odezwał się do chłopaka — zrobiłbyś mi przysługę znaczną, za którą bym ci się odwdzięczył, gdybyś znalazł sposób zaprowadzenia mnie, bo sam nocą nie dam sobie rady z psami waszymi, do mojego konia, któregom u Żyda zostawił.
— Koń dawno u nas w stajni, napojony, nakarmiony i słomy mu podesłano, żeby się wyleżał — rzekł chłopak — bądźcie, panie, spokojni.
Odetchnął Damazy lżej.
— Niechże wam Bóg płaci! to i ja zasnę spokojniejszy; a zbudź mnie, proszę, gdy dzień się robić zacznie.
W izbie dla siebie przeznaczonej znalazł Damazy łóżko aż nadto wygodne, na którym i ze zmęczenia, i ze zgryzoty ległszy, zasnął zaraz twardo.
Lubiszewski mu się wydał tak osobliwym człowiekiem, jakiego w życiu nie widział, zdziczałym i zgrzybiałym w tej samotności, a mimo to obyczaju, na szlachcica, nazbyt pańskiego. Nie mógł go cale zrozumieć. Było w nim coś, co od niego odstręczało i co do niego ciągnęło. Gdy się obudził z rana, chłopca postrzegłszy u łóżka stojącego, w oknie był dzień biały; pośpiesznie się więc odziewać począł, aby nadto się do Białej nie

98