Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/102

Ta strona została uwierzytelniona.

czego zechce. Z innym też humorem, poświstując, podśpiewując, konia klepiąc po szyi, sam do siebie przemawiając, wracał dawną, już znaną, drogą do Białej.
Mało co wypocząwszy w owej karczemce leśnej, sam się nie czując głodnym, puścił się co rychlej w dalszą drogę spodziewając się dobrze przed wieczorem stanąć u Froima. Miał też na myśli albo karteczką znowu, co łatwym nie było, albo osobiście, co jeszcze trudniejszym, dać znać Faustysi, aby się miała w pogotowiu, bo się wszystko składało szczęśliwie.
Droga wszakże po południu nie mogła iść bardzo spiesznie; odwilż była coraz większa, koń sobie pod kopytami śniegu nabijał, potykał się, szedł ciężko. Przez błota zaś, które skracały drogę, już się puszczać było trudno, bo stały pod wodą. Musiał więc je okrążać i na Wólkę powracać.
Mrokiem już zbliżył się do miasteczka wyjechawszy z lasu i postrzegł wieżę zamkową, farę, reformatów i mury bazyliańskie. Opar jakiś, gdyby mgła, unosił się nad nimi i zasłoną je na pół przejrzystą okrywał. Damazy miał na groblę wyjechać, gdy, zapatrzony na miasto, czuł, że koń stanął, i obejrzawszy się postrzegł obdartego Żyda, który Froimowi czasem posługiwał, za uzdę trzymającego wierzchowca.
Chaimek miał minę wielce przepłoszoną, był zdyszany, bełkotał coś i rękami w przeciwną stronę ukazywał, z której właśnie przyjeżdżał Damazy. Nim się go miał czas dopytać, o co chodziło, czego chciał, Żydek pośpiesznie opierającego się konia, któremu się chciało do stajni, zawrócił prawie gwałtem.
— Co się dzieje! — zakrzyczał Damazy — czyś oszalał!
Chaimek, drżący, mówić nie mógł.

100