Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/103

Ta strona została uwierzytelniona.

— Aj! — wyjęknął wreszcie. — Froim kazał stać, pilnować i powiedzieć wam, żebyście się na miasteczko nie pokazywali. Coś się stało: nie wiem, szukają was. Froim mówi, że na zamek chcą wziąć.
Osłupiał Damazy.
— To nie może być! — zawołał.
— Co, co nie może być, jak nie może być? Froim powiada, abyście nie śmieli teraz tu jechać.
— Czyś oszalał!? A z Pawluczkiem co się stało? — zapytał.
— Jego schowali gdzieś — mruczał Chaimek — za wami całe miasteczko strząsł Wolski.
Niespodzianie tak schwycony przy nadchodzącej nocy, Damazy zrazu ani wiedział, co pocznie. Dokądby się mógł schronić, nie miał wyobrażenia. Do najbliższej karczmy w lesie było blisko mili, a i ta, stojąc na gościńcu, nie dawała bezpiecznego schronienia.
— Idźże ty sobie, podziękuj Froimowi i nie troszcz się o mnie — rzekł do Chaimka zsiadając z konia, którego wziął za tręzle i do pierwszej chaty poprowadził. Chaimek, rad, że się uwolnił, nogi za pas wziąwszy pokłusował do miasteczka. Damazy całą już swą przytomność umysłu odzyskał. W chacie właśnie stał u proga gospodarz. Damazy wprost się do niego zwrócił, opowiadając, że był posłany od Flemminga z pismem do księcia, ale mu koń czegoś zasłabł, więc prosi, aby go do stajni przyjął do jutra, gdyż on sam, choć pieszo, na zamek pośpieszyć musi.
Zapłaciwszy tynfa a przyrzekłszy drugiego, konia sam do stajenki wprowadził Damazy i ufając w to, że się ściemniło, a on tu tak bardzo znanym nie był, śpiesznym krokiem śmiało szedł do miasteczka. Miał zawsze to przekonanie, że zuchwalstwo najlepiej ludzi z tropu zbija, a tchórzostwo gubi.

101