Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/104

Ta strona została uwierzytelniona.

Nie wiedział jeszcze sam, dokąd się uda, lecz miał czas namyślić się, nimby dostał się z grobli i przedmieścia do miasta. Tu w oczy mu pierwszy wpadł klasztor reformatów; znał ojca Remigiego, nie miał zresztą wyboru; żywiej jeszcze niż wprzód zbliżył się do furty. Nie była to właściwa godzina do posłuchania, lecz czekać do jutra było niemożebnym. Wprost więc do celi gwardiana się skierował nie bacząc na to, że tam mógł właśnie najprędzej kogoś zastać.
Cudem prawie ojciec Remigi był sam na sam z ojcem Pacyfikiem, już odchodzącym.
Gwardian, zobaczywszy w progu przybyłego, aż zadrżał, a po wyjściu ojca Pacyfika ręce załamał.
— Cóż, ty tu przyszedłeś?
Damazy nie dając dokończyć pocałował go w rękę.
— Nie, ojcze gwardianie, nie żądam, ale w imię Chrystusa Pana, przenocuj mnie tylko, choćby gdziekolwiek. Jutro, po pierwszej mszy świętej już mnie tu nie będzie.
— Chyba nie wiesz, że cię po całym mieście szukają! — odparł gwardian — a ty im w paszczę leziesz.
— Dopierom się dowiedział i nie rozumiem, czego mogą chcieć ode mnie — rzekł Damazy. — Jutro się to wyjaśni, ale — ojcze! klasztory zawsze za schronienie nawet zbójcom służyły, a jam jeszcze nie zabił nikogo.
Gwardian się zmarszczył okrutnie, rękę podniósł do góry, coś palcem pokazał, szepnął i wyjść kazał za drzwi.
Dnia tego, gdy Damazy się do Chrzanówki wybierał, z rana Faustysia za krosnami siedziała i popłakiwała. Z matką od wczoraj nie mówiły do siebie; dziewczę dla zabicia czasu rzuciło się do roboty, przy której choć na chwilę zapomniało o swym położeniu. Ku południu Faustysia uczuła się tak znużoną łzami, bezsennością i ro-

102