Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/106

Ta strona została uwierzytelniona.

Nie szło jej może tyle o dziecko, ile o siebie samą. Wszystko, co ona takimi ofiarami przygotowała, mogło runąć. Złym znakiem było to, że Faustysia tę kartkę ukryć się starała i nic o niej nie powiedziała matce. Istniał więc spisek.
Zaborska jak szalona rzuciła się, zrazu sama nie wiedząc, co ma wprzódy czynić: zawołać Wolskiego i wszystko mu wyjawić czy rozmówić się z córką?
Gniew ją taki roznamiętniał... gdyby była mogła, biłaby i mordowała.
W takim stanie wiedziała sama, że niebezpiecznie było spotkać się z Faustysią; musiała więc ochłonąć i nieco machinalnie przeżegnała się kilka razy, przeszła po izbie i odczytawszy list raz drugi, w ręku go trzymając, jeszcze drżąca, ale już nieco uspokoiwszy się, pobiegła do córki.
Dziewczę leżało jeszcze, gdy matka z papierem, podniesionym wysoko, wpadła i stanęła przed nią. Na widok listu Faustysia krzyknęła zasłaniając sobie oczy.
— Znasz ty to, niegodziwa jakaś? znasz? hę? liściki tobie odbierać od amantów i przeciwko mnie i księciu spiskować! Patrzaj ją, tę trusię wstydliwą!
Tchu Zaborskiej zbrakło, zaniosła się jękiem płaczliwym, więcej wybuchem złości niż strapienia. Faustyna, blada, podźwignęła się z kanapki, twarz jej stała się posępną — czekała z rezygnacją. Z początku chciała coś odpowiedzieć, potem rozważyła, że milczenie będzie najlepszym. Cóż zresztą mogła powiedzieć matce, która w ręku miała dowód jawny porozumienia z Damazym?
Milczenie córki, która się nawet tłumaczyć nie chciała, zwiększyło jeszcze gniew matki. Zaczęła miotać się i wykrzykiwać.
— Sam Pan Bóg mnie chciał uratować dając w ręce ten liścik. Teraz ja cię dopiero zamknę i obsadzę strażą,

104