Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/110

Ta strona została uwierzytelniona.

chał cierpliwie rozpraw nieskończenie długich. Matusewicz, równie jak szambelan Kaszyc, znali go, że znudzony w końcu dał z siebie wyciągnąć, co chcieli; obaj też nauczyli się w obcowaniu z nim postępować nader ostrożnie, bo obcesowo nikt z nim nic nie wskórał.
Miał więc czas dostateczny Wolski, zasiadłszy w kącie na krześle, obmyślić, jak z tą wiadomością do księcia przystąpi i jak z niej sobie całe uczyni meritum.
Już się zbliżało południe, gdy na ostatek Kaszyc się wybrał redagować jakiś akt, a gdy drzwi otworzyły się, książę postrzegł Wolskiego i kiwnął nań, aby wszedł.
Ten, nastroiwszy twarz, jak się należało, przelękłą i poruszoną, wsunął się do gabinetu i dając znaki księciu odciągnął go daleko od wnijścia.
Zapowiadało to już jakąś tajemnicę, książę chorąży zmarszczył się.
— Cóż tam?
— Sam nie wiem, jak jaśnie oświeconemu panu nawet o tym oznajmić — rzekł Wolski — o mało się nie stało wielkie nieszczęście — Pan Bóg łaskaw, żem czuwał.
— Cóż? co? — wtrącił niecierpliwie chorąży.
— Jakiś furfant, brat tego podłowczego Butryma — mówił Wolski — który się podobno dawniej zalecał do Zaborskiej, przybył tu potajemnie, no i słyszę, chciał się podkraść i namawiał podobno ją, aby z nim uciekła.
Księciu na te słowa krew tak buchnęła do głowy, że się aż na nogach zachwiał, za piersi pochwycił; oczy mu mało nie wyskoczyły z powiek, usta się wydęły.
— Schwytać łajdaka i na szubienicę! — krzyknął. — Coś ty, malowany?
— Ja właśnie wszystko to odkryłem — mówił spiesznie Wolski — już teraz nie ma niebezpieczeństwa — ale to zuchwalec, o włos...

108