Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/113

Ta strona została uwierzytelniona.

— To człowiek zuchwały! — odezwał się Wolski — ja na niego od dawna mam oko i — nie trzymałbym go.
Chorąży spojrzał surowo na doradcę.
— Nie miałem lepszego podłowczego. Zuchwały on może być — ano — psy i zwierz.
— Znalazłby się do tego inny — zamruczał Wolski. — Oba to niebezpieczne ptaszki.
Chorąży, do krzesła się wsunąwszy, nie słuchał prawie, pogrążony był w myślach; wyrwały mu się słowa niewyraźne:
— Idź mi zaraz szukać tego niegodziwca i nie do kordegardy go, ale do wieży, do trzeciej komórki, niechaj tam poromansuje z kajdanami! Sąd, sąd na niego!
Burzyło się w nim okrutnie. Wolski przybliżył się, uspokajając.
— Ano idź! Szukaj! strzęś mi miasto, spod ziemi go dobyć! Oko mi chciał wyłupić ten niegodziwiec, oko!
Nie dając już mówić Wolskiemu tupnął nogą i drzwi mu pokazał.
— Idź!
Potrzeba było długiego czasu, nim chorąży przyszedł do siebie. Dr Dubiski, którego Wolski przysłał, dał mu krople, a gdy nierychło potem wyszedł do obiadu, i księżna chorążyna, i Kaszyc, który go widział z rana, poznali zaraz, iż coś zaszło nadzwyczajnego, co pana zburzyło. Zapytywać nie śmiał nikt, aby wzruszenia nie wznowić. Doktor Dubiski, który pono cornum cervi administrował, tyle tylko wiedział, że ten nieszczęsny Wolski musiał przynieść jakąś wiadomość, plotkę — co tak strasznie podziałała, bo sam potem Dubiskiego wyprawił do księcia.
Przy obiedzie chorąży był milczący strasznie, patrzał groźno, zamyślał się, i szambelan Kaszyc, który go rozbawiać czasem umiał, tego dnia na darmo się silił.

111