Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/116

Ta strona została uwierzytelniona.

Lecz gdy wieczorem psiarze, dozorce klatek ze zwierzem, stróże od zwierzyńca przyszli do niego tu po rozkazy, Marcjan ani chciał z nimi mówić i odejść im kazał mówiąc, że on swoich obowiązków już nie pełni.
Następnego więc dnia w zarządzie pana podłowczego, choć go tam pomniejsza gawiedź zastępowała, nie bardzo się pilnowano. Wyłamała się z klatek para niedźwiedzi, padło coś zwierza — szkoda była w trzech dniach znaczna, tak że księciu o tym zaraportować musiano. Naznaczony na zastępstwo aresztowanego Butryma, niejaki Zuzula, włosy sobie z głowy wyrywał. Czeladź, zahukana ze strachu, bąki strzelała, nie umiała sobie radzić szeczególniej z niedźwiedziami; ubytek i kalectwo było wielkie, a książę do tego zwierza szczególną przywiązywał wagę. Wiadomo było powszechnie, że tę ogromną ilość żywego zwierza przysposabiano na jakieś olbrzymie łowy dla króla — „łowy, jakich świat i Korona Polska nie widziała“ — mruczał chorąży.
Utaić przed księciem tego nieładu, jaki się tu wkradł, gdy energicznej ręki i głowy Butryma zabrakło, nie było można długo. Chorąży dowiedział się o tym i — jak był zwykle niepomiernie łatwo gniewnym — wpadł w pasję niesłychaną.
Nie Wolski mu o tym raportował, ale inni; przywołany faworyt nie umiał radzić, nikt z tych, którym powierzyć chciano zwierzyniec, nie chciał się podjąć nadzoru. Chorąży wpadł na taką myśl, aby Butrym, pod strażą chodząc, dalej obowiązki swe pełnił.
Ale tu trafił na nieprzełamany opór.
— Powiedzcie księciu, niech mnie każę sądzić, jeżelim przewinił, ale ja pod strażą, jak aresztant, nie pójdę nigdy i z kordegardy chyba siłą mnie wywloką.

114