Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/120

Ta strona została uwierzytelniona.

Idźże, śpiesz, na koń i do zwierzyńca, a weź bat i skóry tych łotrów nie żałuj.
Z tą instrukcją a twarzą wypogodzoną wyszedł podłowczy w podwórze i nie zawracając już do kordegardy, wprost do swojego poszedł mieszkania, aby wdziać na siebie opończę i jechać do obowiązku.
Tak idącego swobodnie napotkał o niczym nie wiedzący Wolski, a że mu się wypuszczenie nagłe więźnia zdawało niepodobieństwem, przypadł do Butryma rzucając się nań jak na winowajcę.
— Kto waćpana wypuścił z aresztu? — zakrzyczał.
— A waćpanu co do tego? — odparł Marcjan.
— Ja pokażę mu, że mi do tego! — zawołał obrażony Wolski.
— Pokazujże, jeśliś taki możny! — rozśmiał się Butrym i w oczach jego zawrócił się do swojego mieszkania.
Zuchwalstwo to nie mogło się w głowie pomieścić Wolskiemu, lecz stojący we drzwiach na dole hajduk Sawery, który patrzał nań i śmiał się — dał mu do myślenia.
Pobiegł na górę do księcia.
Pierwszym słowem chorążego do wchodzącego z impetem faworyta było:
— Przykazać mi, aby Butrymowi posłuszeństwo wszyscy okazywali jak największe, bo będę karał srogo.
— Książę pan kazał go puścić? — spytał Wolski.
— A tobie co do tego? — zawołał chorąży, który nie lubił, aby ktoś nad nim widomie przewodził. — Cóż to! Ty mnie nauki będziesz dawał, co mam czynić?
Zmieszał się Wolski, milczał.
— Uchowaj Boże — odezwał się po namyśle — abym ja jaśnie oświeconemu panu śmiał swoją głupią radę narzucać, ale ja tego człowieka znam.
— Stul gębę! rozumiesz! — zamknął książę.

118