Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/121

Ta strona została uwierzytelniona.

Zupełnie obcą natychmiast sprawie Butryma rozmowę począł chorąży, a Wolski widząc, że nie pora była się odzywać, ani pisnął. To księcia, który go lubił i potrzebował, rozbroiło. Humor powrócił znośny. Niemniej, pod koniec konferencji książę zalecił, aby Faustysi jak oka w głowie pilnować, i za bezpieczeństwo jej Wolskiego odpowiedzialnym na gardle uczynił.
Wychodząc od pana faworyt był w takim humorze, iż mu się na oczy nastręczać nie było bezpiecznie. A że po drodze spotkał się ze złośliwymi uśmiechami Sawerego i jego towarzyszów, pełen zemsty pragnienia pobiegł z nią i myślami zgryźliwymi zamknąć się u siebie.
W tym usposobieniu, drżącego ze złości, kawał papieru w ustach trzymającego, tak zastał odarty człeczyna, który z miasteczka się przysunął i stanął u progu kłaniając się do ziemi.
Cichym głosem potem, głowę wysunąwszy mocno naprzód, chudy ów, z czerwonym nosem, szpieg Wolskiego, ręką się zasłaniając, aby głos jego zbytnio się nie rozchodził, odezwał się z uśmiechem, który mu paskudną twarz pomarszczył.
— Panoczku! mamy go! — gdzie on dniuje, tego nie wiem, co prawda, ale na nocki do reformatów przychodzi — i tam mu furtian, bestia, brat Anioł, daje schronienie w masztarni przy stajniach.
Mówiący kułakiem się w piersi uderzył, na poparcie prawdziwości tego, co przynosił.
— Tst! tst-że mi! milczeć! — odparł Wolski, który z miejsca się zerwał, cały rozjaśniony. — Pięciu was na wieczór żeby mi było w pogotowiu i kajdanki z sobą wziąć te, co się na kłódkę zamykają!

Prawdą było — niestety — że Damazy, we dnie przesiadujący u Froima, na noc się wkradał do klasztoru.

119