Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/123

Ta strona została uwierzytelniona.

Zadzwonił więc. W klasztorze spało wszystko, cisza była głucha. Dzwonek wśród nocy, poruszony gwałtownie, rozległ się jakby na trwogę, lecz w furcie nikt się nie pokazał. Niecierpliwy Wolski targnął za krzyż, wiszący u sznura, po raz drugi, czekał — nie wyjrzał nikt. Zaczynał już się burzyć i zadzwonił trzeci raz.
W tej chwili zakapturzona, maleńka, blada twarz brata Anioła ukazała się w odsuniętym okienku.
Noc i od śniegu, i od księżyca była dosyć jasna, tak że Wolskiego i jego bandę uzbrojoną w kije można było dobrze rozpoznać.
— Co to jest? — zawołał przestraszony brat Anioł. — Tatarzy czy Szwedzi! W imię Ojca i Syna? Któż to znowu?
— Proszę no otwierać! Ja przychodzę z rozkazem księcia — odezwał się Wolski — mam ważną sprawę do gwardiana!
— Po nocy! alboście to dnia nie mieli!
— Mówię wam, otwierajcie! — podniósł głos Wolski.
— A ja wam powiadam, że nie otworzę! — odparł furtian i okno zasunął.
Rozgniewany faworyt za despekt taki, uwiesiwszy się u sznura, począł formalne dzwonić larum — ale dzwonek, z początku jęczący głośno — nagle zamilkł. Brat Anioł umiał go odczepiać.
Dalsze więc ciągnięcie sznura nie przydało się na nic.
Gniew Wolskiego doszedł do najwyższego stopnia: począł wrzeszczeć, że furtę łamać i rąbać każe. Wrzawa ta, dosyć długo trwająca, wreszcie cały klasztor rozbudziła.
Zwłokę chciał tylko wyzyskać w ten sposób brat Anioł i furta się otwarła, a w niej ojciec Remigi stał, ale w postawie pełnej godności i oburzenia, nie strwożony wcale.

121