— Niech mi ojciec dobrodziej wybaczy — odezwał się ciszej — służba, wiadomo, to niewola. Jak Boga kocham, książę mi zagroził, jeżeli nie znajdę tego Butryma, bo to łotr jest, włóczęga. Cóż ja mam począć?
Gwardian nic nie odpowiadał, kazał latarkę nieść chłopcu, który się tam znalazł, i oddychając ciężko, prowadził faworyta do masztami. Byłby Wolski pośpieszył, lecz gwardiana, otyłego i wolno kroczącego, nie śmiał wyprzedzić, a ojciec Remigi szedł powoli, bo prawdą a Bogiem — podejrzewał mocno, iż Damazy mógł się istotnie znajdować w klasztorze — a może i w masztarni.
Cała nadzieja w tym była, że nie mógł dzwonka nie usłyszeć, nie domyślić się, o co chodziło, i nie umknąć w jakikolwiek sposób.
Prowadzący chłopak otworzył masztarnię, w której na tapczanie, otulony derami, spał istotnie jakiś człowiek i, zbudzony nagle, zerwał się przestraszony.
Wolski przyskoczył do niego i poznał — starego parobka, na jedną nogę kulawego, który od lat piętnastu woził kwestarzów sławną klaczą dereszowatą, z bułanym na przyprzążce.
Masztarnia była maleńka i śladu w niej drugiego posłania nie znalazł Wolski. Szukać teraz i plądrować po klasztorze nie miał ochoty wiedząc, że by to już było bezskutecznym, bo wszystkich zabudowań i kryjówek ani mógł myśleć przetrząsnąć, a skryć się gdzieś na poddaszu, w loszku lub gdzie indziej łatwo było.
Tak tedy, mocno upokorzony, całując ciągle w rękaw gwardiana, który ani słowa nie mówił, ale się przebłagać nie dawał, Wolski musiał wracać jak niepyszny, obiecując sobie na pociechę wykropić Łobodę co się zowie.
Lecz donosiciel, ujrzawszy go w furtce wychodzącego z głową zwieszoną, nie czekając nagrody drapnął i zniknął.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/125
Ta strona została uwierzytelniona.
123