Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/129

Ta strona została uwierzytelniona.

Książę chorąży w dostatniej sukni jedwabnej, sobolami podbitej, siedział wygodnie przed stołem na krześle, które dla niego było umyślnie tam przysposobione.
Na stoliku paliły się dwie grube świece woskowe, obie zielonymi parawanikami od strony księcia przysłonięte. Wprost księcia, na kanapce, wyprostowana, nieszczęśliwa ofiara tych pańskich zalotów — siedziała z oczyma spuszczonymi, z twarzą zaognioną, z rękami na kolanach. Przymuszona przez matkę stroić się w takich razach, była ufryzowaną, wyfiokowaną, do gorsu, w sukni jedwabnej połyskującej, w bogatym kanaku złotym na szyi, a od uszu dwie gruszki perłowe, zwieszone wśród pukli włosów na białe popiersie spadających — świeciły.
Było coś niemal przerażającego w wyrazie twarzy tej postaci, tak wystrojonej a tak smutnej, jakby do trumny. Dziewczę nie śmiało prawie oczu podnieść, aby nie spotkać wzroku starego satyra, pożerającego ją zakrwawionymi źrenicami.
Straszną też sprzeczność stanowiła ta zbolała twarzyczka obok rozpromienionej, rozpłomienionej, uśmiechniętej — w jakimś zachwycie i zapomnieniu, dziko rozweselonej twarzy księcia chorążego.
Długa ta, rozlana, nabrzmiała fizys — w której już najmniejszego odblasku młodości nie było — zwykle surowa i nachmurzona, miała w sobie coś nienaturalnego. Nie przystał jej ten zachwyt, który się na niej malował. Zdawało się, że co chwila ta pogoda złowroga zmieni się we wściekłą burzę.
Tymczasem jednak książę się lubował tym cudnym obrazkiem, jaki miał przed sobą. Silnie oświecony, pełen świeżości, ten wizerunek kobiety był w istocie tak pięknym, że się nań patrząc zapomnieć można było.
— Perełko ty moja! — cedził przez zęby popróchniałe chorąży — ty śliczności jakieś! Królowo piękności!

127