— Czekaj, niech trochę rozmarznę! — odparł gość oglądając się dokoła. — To całe twoje mieszkanie?
— Mam drugą izbę obok, ale nie opaloną — odparł Marcjan — ja dla siebie jej nie potrzebuję, bo rzadko w domu siedzę.
Patrzyli sobie w oczy — i gospodarz, za ręce go pochwyciwszy, powtórzył:
— Ale mówże, skąd ty tu się wziąłeś? Ciarki po mnie chodzą, gdy pomyślę, że Lunewil porzuciłeś i taką dobrą służbę, o którą się inni dobijają. Chyba cię z czym posłano?
W miarę jak Marcjan mówił, smutniało oblicze gościowi, począł patrzeć na podłogę i wzdychał.
— Łaj mnie, jako chcesz, bo może na to zasługuję — rzekł. — Nie mogłem tam na obczyźnie wytrzymać — nie mogłem! Zatęskniłem się, oszalałem, koniam okulbaczył i — uciekłem!
Marcjan ręce załamał.
— Jezu miłosierny! Cóżeś ty najlepszego zrobił! — smutnie szepnął — mój drogi Damazy!
Brat rękę mu na ramieniu położył i zawołał butno:
— Co się stało, odstać się nie może — łaj nie łaj, do Lunewilu nie powrócę.
— A cóż tu robić będziesz! — wykrzyknął podłowczy.
Damazy ruszył ramionami lekceważąco.
Milczeli obaj. Podłowczy namarszczył się mocno, zafrasowany. Ponieważ w sionce się jakiś szelest dał słyszeć, a pies jego poszedł wietrzyć coś ku drzwiom, Marcjan przeto dał znak bratu, aby milczał także.
Wstał po chwili Marcjan.
— Na dworze zawierucha? — spytał.
— Wściekła — rzekł przybyły. — Na nogach trudno się utrzymać. Dopiero wieczorem się tu dobiłem, gdy już
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/13
Ta strona została uwierzytelniona.
11