Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/132

Ta strona została uwierzytelniona.

Z drugiego pokoju wpadła blada i pomieszana jejmość, naprzód oczyma gniewnymi córkę zmierzywszy.
— Co ona mówi? co? — zapytał chorąży — zgroza! zdrada!
Zaborska figlarny uśmiech przybrała i ramionami poruszyła.
— Co jej słuchać! tego dziecka — poczęła lekceważąco. — Książę ją zna, że ona taka trusia, taka skromnisia, iż na nią byle kto spojrzał, zbliżył się, to się krwią oblewa. Więc, co ma być?! Wolski przyjdzie, ukłoni się, zagada słodko, boć grzeczny dla niej musi być, a ta się zaraz żacha. Ona, proszę księcia, tak młodych nie cierpi, że na żadnego z nich patrzeć nie może. Co Wolskiemu by miało być w głowie!
Faustynka wbrew matce kłamstwa zadać nie chciała, spuściła oczy i zamilkła; lecz poczekawszy trochę, ukradkiem podniosła źrenice, spojrzała na księcia, który drgnął, i głową mu dała znak potwierdzający, co pierwej mówiła.
Zamyślił się chorąży dziwnie.
Zaborska, czując się niepotrzebną tu, już odchodzić chciała, gdy książę dał jej znak. Zażądał, pomimo że mu to niewygodnym było, przysiąść się bliżej na kanapie, obok Faustysi. Zaborska w takim razie obowiązaną była podać mu rękę i przeprowadzić go. Dziewczę ruszyło się już, jakby chciało uciekać, ale matka tupnęła nogą.
— Siedź! — zawołała gniewnie, stłumionym głosem — bo, jak Boga kocham!...
Z trudnością przesunął się chorąży, o stół podpierając, a z drugiej strony mając Zaborską, do kanapy, na którą padł, zasapany, zmęczony zmianą miejsca. Potrzebował jakiegoś czasu, aby odsapnąć po tym wysiłku. Potem dopiero wyciągnął niedźwiedzią swą łapę szukając białej rączki, która się w fałdy sukni schowała.

130