Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/137

Ta strona została uwierzytelniona.

„Ani chybi, że się kochają z tym Butrymem — marzył zasnąć nie mogąc. — Niechże się on w moje ręce dostanie: dopiero się będzie miał z pyszna!“
Szło głównie o to właśnie, by się do rąk Wolskiego dostał — i trzeba było obmyślić jakiś lepszy sposób pochwycenia niebezpiecznego człowieka.
Nazajutrz rano był już Wolski na miasteczku, zaszedł do reformatów, z asygnacją księcia na masło i barany, prosząc ojca Remigiego, aby mu jego omyłkę przebaczył, a przed chorążym go nie oskarżał.
Potem kazał szukać Łobody, którego znaleziono gdzieś w szynku, a ten, na kolana padłszy i głową o ziemię tłukąc, poprzysiągł na wszystko najświętsze, iż Butryma widział i że on u reformatów był.
Spłoszony wszakże, mógł uciec z miasteczka, i to się najprawdopodobniejszym zdawało. Wolski sądził, że teraz na czas jakiś jawnego poszukiwania potrzeba było zaprzestać, udawać, jakoby się go wyrzekło, a dopiero gdyby Butrym, ubezpieczony, wrócił tu, starać się go zręczniej pochwycić niż pierwszym razem.
Łobodę precz odpędziwszy Wolski innych swych ludzi cichaczem porozstawiał na wszystkich gościńcach do miasteczka wiodących, dając im rysopis przybliżony Butryma. Mieli oni pilnować wjeżdżających do miasta, śledzić, gdzieby zajechali, i natychmiast donosić na zamek. Był pewnym Wolski, że Butryma teraz już w Białej szukać było nadaremnym i że pewnie umknął nocą.
Mając swoich pomiędzy Żydami i gawiedzią miejską, faworyt książęcy wszystkim przyobiecał sowitą nagrodę za odkrycie przestępcy. Posądzał i brata, że nie mógł, pomimo wyprzysiężenia się przed księciem, nie wiedzieć o Damazym, i około niego więc nadzorców postawił, aby o każdym jego kroku donosili.

135